Kiedy ostatnim razem byliśmy na Florydzie i przejeżdżalismy przez Park Narodowy Everglades, mniej więcej w połowie drogi natrafilismy na indiańską wioskę. Jednak jako że nie mieliśmy czasu zatrzymać się tam na dłużej, miejsce to trafiło na moją listę "do zobaczenia następnym razem". Kiedy więc w grudniu udaliśmy się ponownie na południe Florydy, oczywistym było, że tym razem wioska Indian Miccosukee znajdzie się w naszym programie zwiedzania :)
Tak się szczęśliwie złożyło, że akurat w czasie naszego pobytu w Cape Coral, w wiosce odbywał się Festiwal Sztuki i Rękodzieła, co było dla mnie dodatkowym magnesem. Kiedy tylko przeczytałam, że podczas Festiwalu do wioski przyjeżdżają różne plemiona indiańskie, by prezentować swoją kulturę i zwyczaje, wiedziałam że i mnie tam nie zabraknie!
Wstaliśmy wcześnie rano i po około 2 godzinach jazdy dotarliśmy z Cape Coral do wioski Indian Miccosukke. Pierwsze ogromne zaskoczenie spotkało nas już w kasie biletowej, w której obsługiwała nas rdzenna Indianka. Kiedy tylko zorienotwała się, że jesteśmy Polakami, całkiem płynną polszczyzną powiedziała nam, że ma męża Polaka, jeśli dobrze pamiętam, to z Rzeszowa (a może z Radomia?), a tu właśnie idzie jej córka, która oprowadza po wiosce. Podeszła do nas córka i już naprawdę ładną polszczyzną zaczęła z nami rozmawiać! Wyobraźcie sobie nasze zdziwienie- dotarliśmy właśnie na południe Ameryki Północnej, gdzie na bagnach usytuowana jest wioska indiańska, w której można porozumieć się po polsku! Nie mogło być inaczej- dzień musiał być udany :)
Pierwszą atrakcją, z której skorzystaliśmy po przybyciu do wioski, była krótka przejażdża airboat'em. Jak być może niektórzy z Was pamiętają, podobne doświadczenie zdobyliśmy podczas poprzedniej wizyty w Everglades (TUTAJ), jednak tym razem było nieco inaczej. Po pierwsze, tereny, mimo że to wciąż ten sam park narodowy i wciąż mokradła, były nieco inne, a po drugie, jedną z atrakcji rejsu był przystanek w wiosce w stylu hammock, czyli de facto- w wiosce zbudowanej na palach na bagiennym terenie. Jak zostaliśmy poinformowani przez miejscowego przewodnika- wioski takie były budowane przez Indian zsyłanych przez ówczesny rząd w nieprzyjemne i niebezpieczne tereny Everglades. Jednak Indianie odnaleźli się w tym terenie, opracowali technikę budowania osad i obezwładniania aligatorów, a w Everglades żyją do dziś, choć oczywiście już nie w pierwotnych osadach. Aktualnie, owe hammock-style villages, to raczej miejsca do pokazywania turystom, a także do spotkań rodzinnych. Moim zdaniem, miejsca niesamowicie klimatyczne- zobaczcie sami:
Airboat- właśnie tak przemierza się bagna Everglades :) Jak się później dowiedzieliśmy, w całym Parku Narodowym głębokość mokradeł jest mniej więcej taka, że bez problemu można tam stanąć. |
Hammock-style village. Aligatorów wszędzie pełno :) |
Maszyny do szycia używane niegdyś przez Indianki |
Tradycyjne lalki Indian Miccosukee, w strojach z równie tradycyjnymi zdobieniami. Jak zobaczycie na kolejnych zdjęciach, patchworki i kolorowe tasiemki są na porządku dziennym. |
Urzekła mnie ta mała Indianka! Spójrzcie na jej piękną sukienkę- połączenie plemiennych motywów i kultury zachodniej- postaci z bajki "Frozen" |
Bananowiec |
I kolejny zwykły dzień w wiosce... Nie widać tego dobrze na zdjęciu, ale dziewczyny przy pomocy nitek/ żyłek łowią właśnie ryby :) |
Jak wspomniałam wcześniej, w głównej wiosce odbywał się właśnie Festiwal Sztuki i Rękodzieła. Dzięki temu mieliśmy okazję podziwiać wyroby rzemieślnicze różnych plemion, a także oglądać ich plemienne tańce i rytuały. Ile z tego było faktycznych obrzędów, a ile komercji, oczywiście można się zastanawiać, ale nie zmienia to faktu, że wizyta na takim festiwalu to bardzo interesujące doświadczenie i zdecydowanie je każdemu polecam. W wiosce spędziliśmy cały dzień, ale moglibysmy nawet i tydzień!
W pewnym momencie zauważyliśmy, że na głównym placu zaczynają się jakieś obrzędowe tańce, a ludzie zaczynają ustawiać się w kręgu. Oczywiście, chwilę później już i my tam byliśmy. Szamani, w rytm rytualnych śpiewów i dźwięków bębnów, dokonywali czegoś na kształt błogosławieństwa- każdy swojego, ale o podobnym kształcie: Indianin dotykał dłoni kolejnych osób swoimi dłońmi, piórami albo kawałkami drewna, a następnie strzepywał je w górę lub w dół. I możecie mi wierzyć lub nie, ale zanim szamani doszli do końca kręgu, czyste, bezchmurne niebo nad nami przykryło się gęstą, ciemną chmurą. Przypadek? Pewnie tak, ale zdecydowanie dodał dramaturgii :) |
Jedną z głównych atrakcji wioski jest również pokaz obezwładniania aligatorów. Zawsze mam obiekcje co do tego typu wydarzeń, bo ostatecznie nigdy nie wiadomo, na ile zwierzętom dzieje się krzywda, nawet jeśli wszystko wygląda bezpiecznie i nieforsująco. Nie zmienia to jednak faktu, że ów dziesięciominutowy pokaz "wrestlingu" połączony z licznymi ciekawostkami na temat anatomii i zachowań aligatorów, zbiera liczne ochy i achy. Dla chętnych przewidziana jest także dodatkowa atrakcja- możliwość trzymania na rękach małego aligatora albo zdjęcie z większym.
I tak minął kolejny dzień spędzony we florydzkim słońcu, którym mam nadzieję udało mi się Was trochę rozgrzać w ten zimowy dzień. Wioskę Indian Miccosukee zdecydowanie polecam!
Zapraszam Was do śledzenia moich kont na portalach społecznościowych:
facebooku (Pamiętnik Emigrantki) i Instagramie (Chicagowianka),
a na pewno będziecie na bieżąco z amerykańskimi opowieściami ;)